Płyną dni wolne tak szybko. Już drugi tydzień mogę robić wszystko.
Co więc robię? Przede wszystkim śpię do oporu, a wstaję, kiedy Jedyny zaczyna studiowanie. Wspieram swoje dziecię, jak mogę. Śniadanko, soczek, owoce, ciepły obiadek. I inne rozmowy wspierająco - zachęcające.
W temacie kierunku studiów mogę niewiele, no mooooooże z jednego przedmiotu coś rozumiem i udzielam się. Z resztą kiepsko. Nie rozumiem niczego, co do mnie mówi...to jest straszne:)
Studiowanie zdalne na tej uczelni to wysoki, nazbyt wysoki poziom. Wczoraj w przelocie podsłuchałam, że niektórzy wykładowcy "przesadzają" (mówił kolega wykładowca o koledze). Potwierdzam.
Wykonać coś w zaleconym czasie graniczy z cudem, a cuda przecież tak rzadko się zdarzają. Doświadczyliśmy takiego jakiś czas temu i łzy matce ze szczęścia popłynęły rzęsiste, a była wtedy w takim miejscu, że jej łzy mogły być opacznie odebrane.
A to były łzy radości!!! Przeogromnego szczęścia!!!! I ogromnej dumy!!!
Co poza tym? Pada śnieg. Moja mała ojczyzna przeżywa dramat. Ferie, a nie dzieje się nic. Pagórki, górki, wzniesienia tęsknią za sankami, nartami...Tam, gdzie nie ma oficjalnego zakazu, ludzie są i wcale im się nie dziwię. Dosyć mamy siedzenia w domu...
Czytelniczo jestem znowu w Pradze, tym razem kryminalnie.
Chyba muszę poinformować dziewczyny z bloxa, że wróciłam...